Na miejscu byliśmy o 10.00. Najpierw chcieliśmy się spotkać z nauczycielami, dziećmi i młodymi. Jest ich w szkole 150. Najstarsi mają po 15/16 lat. Prawie nikt nie jest ochrzczony. W ogóle to niewielu z nich wie, co to chrzest, msza św., kto to jest padre... 90% z nich mówi w języku quechua, niektórzy w aimara. Po hiszpańsku mówi tylko "cześć". To ludzie z gór. Twardzi. Większość nawet nie patrzyła w moja stronę, jak się z nimi rozmawiało.
Odwiedziliśmy każda „klasę”. Potem wyspowiadaliśmy dwoje dzieci, które przyjęły kiedyś gdzieś Komunię. O 11 odprawiliśmy Mszę. Po Mszy św. rozłożyliśmy namioty, zjedliśmy obiad i odwiedziliśmy jedną rodzine, która zaprosiła nas na... obiad po obiedzie. Potem pytaliśmy Carmelo - szefa wioski, który nas tam zaprosił, ilu jest katolików, bo chcemy ich odwiedzić, i ilu ludzi w ogóle żyje w Integracion. Powiedział, że katolików jest niewielu, ale że chrześcijan jest dużo (!). We wiosce są cztery kościoły - cztery różne sekty. Mają swoje nabożeństwa 4 razy w tygodniu. I wmówili ludziom, że katolicy to nie są chrześcijanie. W każdym razie, z Carmelo i dziećmi odwiedziliśmy wszystkich katolików mieszkających w Integracion. Za każdym razem wspólnie się modliliśmy i błogosławiliśmy domy. Było ich kilkanaście. Niektóre domy miały nawet dwa piętra. Były też 3 „sklepy”. Carmelo pokazał nam też kilka pniaków przy drodze. To miejsce, gdzie ludzie siedzą z telefonami, bo tylko tam jest zasięg.
Potem pojechaliśmy zobaczyć miejsce, w którym ludzie chcą zbudować kościół. Na razie nie ma tam dosłownie nic, oprócz krzaków. No cóż, trzeba będzie znowu zakasać rękawy, karczować ziemie, kopać fundamenty i... może się uda?
Następnie spotkaliśmy się z rodzicami, którzy chcieli ochrzcić dwoje dzieci i z chrzestnymi. Siostry w tym czasie zrobiły spotkanie biblijne dla dzieci i dorosłych. O 18.00 wspólny różaniec. Potem koreańska kolacja, przy której długo rozmawialiśmy o tym wszystkim.
Kolejnego dnia o 8.00 mieliśmy Mszę św. I dobrze, że był ten chrzest, bo mogłoby nie być nikogo. Przed Mszą wyspowiadałem jeszcze 2 osoby. W czasie Mszy przechodzili inni ludzie. Rozmawiali, przynosili jakieś kolumny, naprawiali kable koło ołtarza... Kiedy na końcu zapytaliśmy Carmelo, czy chce coś powiedzieć, odpowiedział tylko „nie”. Swojego domu zreszta też nie chciał poświęcić. „Kto się przyzna do mnie przed ludźmi...” - pomyslałem... czy jest katolikiem? Na Mszy zresztą też nie był. Przyszedł pod koniec z kablami, bo potem mieli mieć spotkanie. Pobłogosławiliśmy wszystkich, spakowaliśmy się i bez słowa „dziękuję” ruszyliśmy w drogę.
Wracaliśmy inną drogą. Zupełnie nieznana. W sumie to nie mieliśmy pewności, czy uda się przejechać. Ludzie mówili, że czasem się da, a czasem nie. Dużo zależy od mostów. I to droga praktycznie cały czas wąska i bez żadnych wiosek. Tylko las, drzewa, krzaki i nie wiem co w krzakach? ale udało się. Tyle, że chyba pierwszy i ostatni raz tamtędy.
To tak na niedzielę misyjną, kochani. Tak się tylko utwierdziłem, ze po coś tu jestem. Takich wiosek mamy prawie 40. I pracy jest mnóstwo. Chcemy robić więcej i więcej, ale nie jest to łatwe. Potrzeba cały czas misjonarzy, ludzi, którzy będą chcieli nieść Ewangelię na krańce świata! Którzy będą chcieli zaczynać nieraz dosłownie od zera mówić o Bogu i Jego Ewangelii.
Dzięki Wam za każde wsparcie i modlitwę za nas. Pozdrawiam i mimo wszystko z optymizmem patrzę przed siebie.